niedziela, 7 kwietnia 2013

23. I will be there


Leżałam na łóżku i patrzyłam jak promienie jasno świecącego słońca kolejno odkrywają na jego lekko zmęczonej twarzy liczne piegi. Piegi, które dodawały mu tego dziecięcego uroku. Ostrożnie przejechałam opuszkami swoich palców po jego odsłoniętym policzku, napotykając przy tym jakąś pojedynczą zmarszczkę - jedną z oznak naszej różnicy wieku. Na mojej twarzy mimowolnie zagościł uśmiech, a chwilę  później powoli podniosłam się z łóżka. Siedziałam na jego skraju uważnie przyglądając się widokowi zza okna i zastanawiałam się nad tym, gdzie aktualnie się znajduję. Gdzie i z kim...
-Długo nie śpisz? - usłyszałam jego lekko zaspany głos, a po chwili poczułam jego dłonie na moim zaokrąglonym brzuchu. Długo też nie czekałam na to, aż swoimi ustami skubnął moją szyję.
-Chwilę... - westchnęłam cicho przymykając powieki i uciekając myślami, gdzieś z dala od tego mieszkania w jednej z zachodnich dzielnic Londynu.
-Mmm... - z moich rozmyślań wyrwało mnie jego mruknięcie w pobliżu mojego ucha, tak bardzo uwielbiałam gdy chwilę po tym lekko przygryzał moją szyję, albo wygodnie układał swój podbródek na moim ramieniu. - Mówiłem Ci już, że jak mówisz po polsku to nie rozumiem.
Zupełnie odruchowo uśmiechnęłam się, a następnie cicho zaśmiałam. Od rana myślami byłam gdzieś indziej... I do tego stopnia, że na jego pytania odpowiadałam po polsku.
-Pocałujesz mnie? - zaśmiałam się już nieco pewniej i powoli obróciłam swoją twarz w jego stronę.
Widziałam jak uważnie lustrował mnie swoimi czekoladowymi tęczówkami. Widziałam jak zgrabnie tańczyły po niewidzialnej linii znajdującej się pomiędzy moimi oczami a ustami. Zmarszczył lekko nos, sprawiając jednocześnie, że uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Pokręcił tylko głową, a chwilę później złapał mnie ostrożnie za podbródek, jednocześnie unosząc moją głowę lekko do góry i zmuszając mnie do spoglądania tylko w jego tęczówki. Patrzyłam, więc prosto w jego oczy i czułam jak powoli przysuwa się bliżej mnie i zabija cały ten dzielący nas dystans, zupełnie jak podczas naszej pierwszej wspólnej nocy. Zawsze kiedy mnie całował napawałam się czymś innym. Raz był to po prostu jego zapach, inny razem faktura jego ust, kolejnym unosząca mnie do góry słodkość pocałunku, a wtedy... Wtedy po raz pierwszy skupiłam się na tej jego życiowej dojrzałości, na wszystkich doświadczeniach, które przeżył, błędach które popełnił i przed którymi mógłby mnie uchronić. Pociągał mnie swoją osobą w każdym calu.
-Muszę iść... - mruknął odsuwając się ode mnie.
-Już? - zrobiłam smutną minę i ostrożnie położyłam swoją dłoń na jego.
-Mam trening... - upadł na łóżko, wlepiając swój wzrok w suficie. - Później muszę odebrać Norę i Leo...
-Przyjedź z nimi... - położyłam się obok niego, napawając się ostatnimi minutami tego poranka, które spędzaliśmy razem.
-Jesteś pewna? - widziałam jak lekko zmarszczył brwi, nadal nie przestając patrzeć do góry.
-Fer, może oni są mali, ale na pewno zauważyli, że ich tatuś nie mieszka już z nimi i ich mamą... - westchnęłam ciężko kładąc swoją głowę na jego torsie. - Chcesz ich jeszcze wpuścić do swojego życia? Bo to tutaj jest teraz twój dom, pamiętasz?
Zaczerpnęłam powietrza, po czym dodałam szeptem:
-Tutaj - następnie chwyciłam jego dłoń i położyłam na swoim brzuchu. Poczułam jak niepewnie przesuwa ją w górę i w dół, a chwilę później po prostu odwrócił się twarzą do mnie.
-Przyjedziemy we trójkę....



Kiedy kilka godzin później siedziałam na kanapie i przyglądałam się Norze malującej za pomocą mazaków jakieś bliżej niezidentyfikowane kolorowe kucyki i patrzyłam kątem oka na jej brata oglądającego już którąś bajkę z rzędu, zdałam sobie sprawę z tego, że jestem chyba najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. I nie chodziło tutaj przede wszystkim o to, że przebywałam w jednym pomieszczeniu z tymi dwoma nieletnimi pociechami. Chodziło głównie o tą osobę, która siedziała za moimi plecami, przytulała mnie i zostawiała na moim karku swój oddech. Fernando tego popołudnia zupełnie nie zważał na to, że jego dzieci mogą wygadać swojej mamie każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
-Ale ty ładnie pachniesz... - szepnął mi wprost do ucha. - Malinami...
Lekko kiwnęłam głową, a w odpowiedzi poczułam jego język przejeżdżający wzdłuż mojej szyi.
-Fer! - zaśmiałam się, odsuwając się lekko w bok i sprawiając, że wsparł teraz swoją głowę na moim ramieniu. - Co ty robisz?
-Sprawdzam tylko czy smakujesz tak samo dobrze jak pachniesz... - poczułam jak jego oddech przyjemnie łaskocze moją szyję i byłam prawie pewna, że na jego twarzy gościł wtedy uśmiech.
-Dobrze wiesz, że jak perfumy czymś pachną, to dana osoba wcale tak nie smakuje - zaśmiałam się, opierając pewniej o jego klatkę piersiową.
-Na pewno nie? - usłyszałam jego szept tuż za moim uchem. - A miałem dzisiaj taką ochotę na maliny...
-Fernando... - zsunęłam się teraz w dół po jego torsie. - Nie przy dzieciach, ok?
-Jak nie będzie tych tutaj - wskazał podbródkiem na swoją latorośl, a następnie przesunął swoje dłonie na mój brzuch. - To będzie ten tutaj...
Milczałam. Nic nie mówiłam. Napawałam się jedynie jego dotykiem i ciszą jaka panowała w pokoju. Dzieci zajmowały się same sobą, a deszcz padający za oknem uderzał o parapet. Czułam się niesamowicie dobrze i tak nieco swojsko. Chyba znalazłam swoje miejsce na ziemi, te u boku ukochanego. Te, w którym jestem sobą i jestem szczęśliwa.
-Kocham Cię, Fer... - szepnęłam cicho, a chwilę po tym bezpiecznie przymknęłam powieki.
-Ja Ciebie też - odpowiedział mi krótko i pocałował w policzek.
Długo nie musieliśmy czekać, aż tą sielankę przerwie nam Leo, który postanowił wdrapać się na moje kolana tylko po to, żeby dostać się do swojego ukochanego tatusia i powiedzieć mu, że skończyła się bajka. Ale na mojej twarzy nadal gościł uśmiech. Kochałam ich wszystkich, całą trójkę.


Tamtego wieczora stałam wmieszana w tłum kibiców Chelsea i razem z całym tłumem świętowałam bramkę Torresa. Nie przeszkadzało mi zupełnie nic. Ani mój brzuch, ani tłum spoconych mężczyzn naruszających moją prywatną strefę, ani też to, że Fernando zabronił mi przyjścia na ten mecz. Ale nie mogłam stracić takiej okazji. Rewanż Ligi Europy i to jeszcze taki, w którym niebiescy muszą odrobić bramkę straconą na wyjeździe. Stałam na podrzędnej trybunie, zabunkrowana gdzieś w tłumie. Nie widział mnie ani on, przebiegający co jakiś czas na mojej wysokości, ani jego żona z dziećmi. No właśnie Olalla z małym Leo i Norą mieli dzisiaj być na meczu Fernando. To był prawdopodobnie jeden z powodów dla których miało mnie nie być na stadionie. Ale ja jak zwykle nie dbałam o to.  Ostrożnie złapałam się za brzuch, czując kolejne kopnięcie małego Torresa. Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się grymas bólu, który zaledwie kilka sekund przemienił się w grymas.... No właśnie jak tu nazwać moje uczucia względem Nando leżącego na zielonej murawie i trzymającego się za twarz. Sztab lekarzy, który zjawił się przy nim w ekspresowym tempie nie zapowiadał nic dobrego. Ale przecież to wszystko widziałam, nie było żadnego łamania kości, ani wyrazu twarzy zwiastującego problem z mięśniem. W zasadzie tej piegowatej twarzy nie było teraz wcale widać. 
Patrzyłam na Fernando z lekko zakrwawionym nosem i modliłam się o to, żeby to był tylko nic nie znaczący krwotok z nosa. Żeby nie stało za nim nic więcej... Widziałam jak rozjuszony hiszpański byczek wbiega ponownie na boisko, zupełnie nie dbając o to, że jego koszulka nie posiada żadnego numerka, a on sam biega po boisku z kawałkiem gazy, którą co chwilę wyciera swój krwawiący nos. Włączyła mu się jakaś dziwna walka... Walka, którą chciał okrasić jak najlepszym występem.
Nim sędzia zagwizdał koniec meczu przecisnęłam się przez tłum kibiców i wyciągając z torebki przepustkę, którą Fernando przyniósł mi do domu, ot na wszelki wypadek, dostałam się do jaskini lwa - przejścia, w którym można było po meczu spotkać piłkarzy. Jedno było pewne, Fernando po meczu na pewno wyląduje u lekarza. Nikt o zdrowych zmysłach nie puści go, przecież to domu z rozkwaszonym nosem. Stałam, więc pod gabinetem lekarza pierwszej drużyny i czekałam, aż na moim horyzoncie pojawi się Hiszpan. Ledwo zbliżył się do mnie na kilka kroków, dopadłam go wieszając się na jego szyję i zasypując setką pytań o treści: nic ci się nie stało. 


Kilka minut później siedziałam na lekarskiej kozetce przyciskając zimny okład do nosa mojego mężczyzny. Z lekko skrzywioną twarzą przyglądałam się jego śladom bojowym, podczas, gdy on po raz kolejny przejeżdżał swoimi dłońmi po moim brzuchu.
-Mocno dzisiaj kopie... - rzucił jakby od niechcenia, w dalszym ciągu nie spoglądając na mnie.
-Jesteś na mnie zły, prawda? - burknęłam przesuwając chłodnym okładem lekko na bok jego nosa.
-Miało Cię tu nie być. - burknął unosząc swoje oczy i spoglądając mi w twarz. - Nie powinnaś w takim stanie siedzieć na tych zatłoczonych trybunach.
-Nic mi się nie stało, widzisz? - zaśmiałam się, kręcąc głową. - W przeciwieństwie do Ciebie.
-Takie ryzyko mam wpisane w swój zawód - westchnął, ponownie przejeżdżając swoją dłonią w miejscu, w którym uprzednio kopał nasz synek. - Prosiłem, żebyś została w domu.
-Przestań - pokręciłam głową, nie przestając przyciskać do jego twarzy lodu. - Chyba nie byłeś na tyle naiwny, że przegapię ten mecz...
Zamilkł. Nic nie mówił, jedynie wpatrywał się w moje oczy i ciężko oddychał. Wiedziałam, że ten nos musi go boleć. Że mimo adrenaliny jaka towarzyszyła mu na meczu, ten ból teraz powracał.
-Obiecuję to ostatni mecz... - westchnęłam ciężko, a następnie niepewnie pocałowałam go w piegowaty policzek. 
Chwilę po tym usłyszałam dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, a moim oczom ukazał się Eden, który jak gdyby nigdy nic zajął miejsce na wolnej kozetce. 
-Cześć... - rzucił dość oschle nie szczycąc mnie nawet najmniejszym spojrzeniem, a ja w odpowiedzi posłałam jedynie zdziwione spojrzenie Fernando. 
-Fernando... - w naszą stronę ruszył jeden z lekarzy. - Będziemy musieli prześwietlić tą kość i upewnić się, że nic sobie nie połamałeś. 
-Jedź... - westchnęłam lekko się uśmiechając, a ten w odpowiedzi pokiwał jedynie głową.
-Dobra.. Zobaczę tylko co u Hazarda - doktor skinął głową w stronę Belga, a następnie powrócił do rozmowy z nami. - I możemy jechać.
-Jasne.. Nie ma problemu - rzucił wysilając się na uśmiech, który zmarszczył mu nos. 


Wychodząc z gabinetu na pewno nie myślałam o konsekwencjach jakie przyniesie ze sobą ta wizyta u faceta, którego kocham. Pech chciał, że pomieszczenie opuszczałam kilka chwil przed Torresem. Jeszcze większy pech chciał, że wsparta o ścianę z dwójką dzieci u swoich boków stała Olalla. Czy mogłoby wydarzyć się coś jeszcze bardziej pechowego? Wydaje się, że nie... A jednak... Ten sam pech chciał, że ledwo zamknęłam za sobą drzwi, a do mojej nogi przykleił się Leo z jakże wdzięcznym okrzykiem:
-Cioooocia!
-Cześć Leo... - zaśmiałam się posyłając nieśmiały uśmiech Hiszpance, a następnie podnosząc chłopca na rękach.  Długo też nie musiałam czekać na moment, w którym jego siostra pójdzie w te same ślady, a w oczy Olalli rzuci się mój porządnie zaokrąglony brzuch. Czułam jakby wierciła w nim właśnie dziurę swoim wzrokiem. Mogłam teraz modlić się o to, żeby do mojego boku dopadł Eden i żeby zagrał rolę szczęśliwego przyszłego tatusia, ale.... No właśnie jak na złość zdematerializował się jakieś 5 minut temu i po prostu go nie było. W zamian za to szatnię opuścił teraz Fernando, a widząc mnie oblepioną jego pociechami po prostu stanął jak wryty. 
-Cześć? - rzucił pytającym tonem w stronę swojej żony, wciąż nie odrywając wzroku ode mnie i małego Leona, który swoimi rączkami oplatał moją szyję. - Co tu robicie?
-Myślałam, że mój kontuzjowany mąż będzie potrzebował pomocy... - bąknęła podchodząc do mnie i odrywając od mojej łydki Olallę, Leo jak na złość nie zamierzał zejść z moich rąk. No właśnie... Nie chciał zejść, aż do momentu, w którym nie pojawił się obok nas Fernando i zgrabnym ruchem z lekko zbolałym wyrazem twarzy nie wyciągnął chłopca z moich rąk.
-Pamiętasz co Ci mówiłem? - pokręcił palcem tuż przed oczami malca. - Ciocia nie może Cię na razie dźwigać. Jadę na prześwietlenie... - rzucił ponownie w stronę Hiszpanki, podczas gdy ja powoli zaczęłam ulatniać się do wyjścia z stadionu. Nie marzyłam o niczym innym niż zamówienie taksówki i powrót do tego cichego, spokojnego i przytulnego mieszkania. To było zdecydowanie za dużo wrażeń jak na jeden wieczór. Pech w tym, że wcale nie zamierzały się skończyć.

Leżałam na łóżku i przekręcałam się z boku na bok. Nie dość, że mały kopał dzisiaj niemiłosiernie mocno, to jeszcze zamartwiałam się tą całą sytuacją jaka zaszła na stadionie Chelsea. Był środek nocy, a Fernando jeszcze nie wrócił. Moją głowę zaprzątała teraz myśl, że właśnie godził się z Olallą, gdzieś w zaciszu ich domu. Zupełnie zrezygnowana po raz kolejny przekręciłam się na drugi bok. Tak wiele chciałam zdziałać jednego wieczora, a jak zwykle wszystko spaliło się na panewce.  Ostrożnie przymknęłam powieki, tylko po to, żeby za chwilę otworzyć je szeroko słysząc dźwięk otwieranych drzwi. Znak, że Fernando spędzi dzisiaj tą noc ze mną. Ostrożnie podniosłam wzrok i spojrzałam na chłopaka, który stał w przejściu i uważnie mi się przyglądał.
-Hej... - mruknęłam cicho, a następnie podniosłam się i podeszłam do niego.
-Wyrzuciła mnie z domu... - cicho się zaśmiał, ale ja dobrze wiedziałam, że to śmiech wypełniony jakąś dziwną goryczą i żalem. - Pakowałem walizki, dlatego...
-Ciii... - uciszyłam go swoim szeptem i przyłożeniem palca do jego ust. - Nie myśl teraz o tym, chodź...
Próbowałam pociągnąć go w stronę łóżka, ale ten tylko przygniótł mnie ciężarem swojego ciała i dosyć zachłannie najpierw wpił się w moje usta, a później się do mnie przytulił. Był jak mały chłopiec, który gdzieś się zagubił. Mały chłopiec, który potrzebował teraz mojej opieki.
-Kocham Cię, pamiętasz? - westchnęłam przełykając głośno ślinę, a kiedy ten pokiwał głową odważyłam się wypowiedzieć kolejne słowa. - Przepraszam, naprawdę nie miałam pojęcia, że ona przyjdzie pod tą szatnie...
-Nie przepraszaj... - jęknął, gdzieś w moje ramię. - Tak miało być...
-Ja wiedziałam, że ona będzie na meczu.... - poczułam jak słone łzy napływają do moich oczu.  - A mimo to tam przylazłam i kleiłam się do Ciebie na tej lekarskiej kozetce.
-Cicho.... - teraz to on ujął moją twarz w swoje dłonie i zajrzał mi w oczy. - To nie Twoja wina, ok? I też Cię kocham, głuptasku.
W odpowiedzi jedynie kiwnęłam głową, a następnie skierowałam się w stronę łóżka marząc już tylko o śnie. 

Usiadłam na nim okrakiem,  a chwilę później ostrożnie przejechałam swoją dłoniach po jego ciemno-rdzawych włosach. Siedziałam tak blisko, że mogłam zliczyć każdego piega okalającego jego twarz. Ostrożnie umieściłam woreczek z lodem na jego wściekle fioletowym limie. Widziałam jak lekko wzdrygnął się pod wpływem zimna, a chwilę po tym utkwił we mnie te niesamowicie czekoladowe tęczówki.  Świdrowały mnie na wylot, wywołując tym samym uśmiech na mojej twarzy.
-Aż tak źle to wygląda? - jęknął przymykając powieki i opadając na łóżko.
-Możesz się ode mnie nie odsuwać? - westchnęłam ciężko, krzyżując ręce na piersi. - Wiesz, że z tym brzuchem nie jest mi wcale łatwo manewrować?
-Wieeem - podniósł się ociężale do poprzedniej pozycji i odgarnął wierzchem dłoni jakiś niesforny kosmyk, który zawitał na mojej twarzy. 
-I nie wygląda to źle... - spojrzałam ponownie na siniaka pod jego okiem i dotknęłam go ostrożnie opuszkami palców. - Za jakiś tydzień nie powinno być śladu.
-Tydzień? - spojrzał na mnie z lekko skrzywioną miną, a następnie poczułam jego dłonie na moich biodrach.
- Najważniejsze, że nie złamałeś tego nosa... - zaśmiałam się, następnie zostawiając na jego czubku krótki pocałunek. 
-Mhmm... - mruknął przymykając powieki i następnie przyciskając mnie bliżej siebie. - Gdybym go złamał to może całowałabyś mnie tak codziennie, co?
-Myślę, że mógłby Cię za bardzo boleć - zaśmiałam się ponownie, przykładając pod jego oko woreczek z zimnym lodem. 
-Może wtedy mógłbym się skupiać tylko na tym bólu... - jęknął dopiero teraz spuszczając swój wzrok w dół.
-Przepraszam... Naprawdę nie chciałam... - zaczęłam go po raz kolejny przepraszać, za to co stało się wczoraj na stadionie Chelsea. - Gdyby nie ten nos... Nie byłoby mnie tam, tak jak obiecałam.
-Nie obwiniam Cię... - westchnął kręcąc głową, a chwilę później opierając swoje czoło o moje ramię, jednocześnie odsuwając moją rękę od swojej twarzy. - To się musiało w końcu tak skończyć.
-Przepraszam... - zaczęłam, ale tym razem mi przerwał. 
-Wiesz, że ona może by nawet nie zauważyła? - po raz kolejny wydał z siebie głos, który zdawał się tłumić wszelkie emocje. - Tylko Leo... Leo i Nora tak bardzo Cię uwielbiają, że musieli po prostu przywitać się ze swoją ciotką. 
-To tylko dzieci, one... - zaczęłam, ale ponownie mi przerwał. 
-Nie są winne. - burknął, ściągając mnie, ze swoich kolan, a następnie opadając na miękki materac naszego łóżka. - Tylko ja tutaj jestem winien temu wszystkiemu...



Od autorki: Zgodnie z obietnicą dodaję. Nie wiem jednak kiedy pojawi się kolejny, bo muszę napisać kilak wprzód w tym ten, plus mam też inne opowiadania na głowie,a  z tymi innymi męczę się bardziej niż się spodziewałam. Mam więc nadzieję, że Karinowy rozdział Wam się spodoba. Rozdział pisany, zanim na światło dzienne wyszło, że ten nos jest jednak złamany, więc wybaczcie. Zresztą to tylko opowiadanie, a nie życie więc nie zmieniałam ;) Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Obiecuję, że w kolejnym rozdziale pojawiają się WSZYSCY  bohaterowie. Tak więc miłej lektury i do napisania :)
P.S. Zaległości nadrobię do środy wieczorem.
P.S.2 A teraz zostawiam Was z Nacho i jego grzejnikiem.